Rafał Woś: Szkoda, że Europa nie ma swojego Trumpa

Bardzo przydałby się Europie taki Donald Trump. Polityk zdolny zaproponować i przeforsować inną – bardziej stopniową, rozsądną i sprawiedliwą – ścieżkę transformacji ekologicznej. Bez niego jesteśmy – niestety – niewolnikami radykałów.

A3dbb400f551a6c07ec03d4433f7a5e6, Biznes Fakty Donald Trump /JOE RAEDLE / GETTY IMAGES NORTH AMERICA /AFP

Liberalny komentariat w USA bije na alarm. Narzeka, że jeśli Donald Trump pokona Kamalę Harris w listopadowych wyborach prezydenckich to cofnie zdobycze polityki klimatycznej. Nie tylko w USA, ale i na całym świecie. Ech, dobrze by było…

Elity Partii Demokratycznej a zielona transformacja. „Głównie na poziomie retorycznym i deklaratywnym”

Panuje powszechne przekonanie, że w temacie ekologii rolę w takim kraju jak USA są od dawna rozdane. Republikanie są oczywiście przeciw. A demokraci oczywiście za. Rzeczywistość bywa rzecz jasna – jak zwykle – nieco bardziej skomplikowana.

Najpierw jednak trochę faktów. To fakt, że elity symboliczne kontrolującej Biały Dom w czasach Bidena Partii Demokratycznej są bardziej „zielone”. Oczywiście głównie na poziomie retorycznym oraz deklaratywnym. 

Owocem tych deklaracji oraz pragnień był uchwalony w roku 2022 Inflation Reduction Act (IRA) – mamucich rozmiarów pakiet ustaw regulujących kwestie „od Sasa do Lasa” – a w tym wypadku od obniżenia cen leków po zapowiedź dużych inwestycji w energetykę odnawialną, głównie słoneczną czy wiatrową. Miał on poprowadzić Amerykę w kierunku zeroemisyjności w roku 2050. 

Perspektywa ćwierćwiecza była na tyle bezpieczna, by nie musieć się jeszcze teraz troszczyć o konkrety. Ale z drugiej strony na tyle dotykalna, żeby Stany Zjednoczone też miały swoje „zielone marzenia” i by liberalne elity wschodniego Nowego Jorku, Doliny Krzemowej i progresywnych kampusów akademickich mogły spać spokojnie z poczuciem, że zatroszczyły się o planetę.  

Skutki „ratowania Ziemi”: Bieda, nierówności, wykluczenie

Faktem jest też, że postulat takiej zeroemisyjności był i jest sprzeczny z jednym z czołowych postulatów kampanii Donalda Trumpa. Polityka, który swą siłę zawdzięcza temu, że obiecuje stanąć w obronie Ameryki pracowniczej i prowincjonalnej. Tej, co ma od lat poczucie, że jej interes składany jest właśnie na ołtarzu dobrego samopoczucia elit. Zmienia się tylko idea, w imię której mordowane są przemysł, biznes i miejsca pracy w amerykańskim „pasie rdzy”. Jeszcze w latach 90. była to globalizacja i uwolnienie światowego handlu. Teraz tą idee fixe establishmentu jest „ratowanie Ziemi”. 

Skutek dla tych ludzi jest jednak dokładnie ten sam: bieda, nierówności i wykluczenie z „amerykańskiego snu”. Trump o tym wie i dlatego w trakcie tej kampanii powtarzał już wiele razy, że natychmiast odwróci wszystkie rozwiązania, które prowadzą Amerykę w kierunku nowej deindustrializacji. I zacznie odbudowywać miejsc pracy w kraju. I nie będzie się przy tym oglądał na żadne „klimatyczne obostrzenia”.

Oczywiście ulubiona opowieść liberalnych elit polityczno-medialnych Ameryki głosi od lat, że Trump nie mówi tego z troski o „zwykłego pracownika”. Tylko z powodu wsparcia jakiego tradycyjnie udzielają Partii Republikańskiej koncerny naftowe. Żywotnie zainteresowane tym, by to paliwa konwencjonalne pozostały fundamentem amerykańskiej gospodarki. Z tym poparciem nafciarzy dla Republikanów to nie jest już jednak takie oczywiste jak kiedyś. Jak każde lobby tak i oni zabezpieczają się na każdą ewentualność i od lat dobrze opłacają się także Demokratom. Efekty są widoczne w statystykach. 

Amerykańska produkcja ropy w końcówce rządów Bidena przewyższała amerykańską produkcje ropy za czasów pierwszego Trumpa. Niewiele różniła się też liczba pozwoleń na nowe odwierty wydane w czasach rządów Trumpa i Bidena. Dodajmy do tego fakt, że to za czasów demokratycznego prezydenta Obamy Stany Zjednoczone stały się największym na świecie producentem gazu ziemnego (wyprzedzili Rosję). Ewidentnie widać tu, że zarówno demokraci jak i republikanie w minionych 15-20 latach poszli zupełnie inną drogą niż Europa, która skoczyła w „zieloną transformację” na główkę nie bardzo wcześniej sprawdzając czy w basenie jest wody więcej niż po kostki.

Ostatnio kilka dużych amerykańskich ośrodków badawczych (agencja doradcza Wood MacKenzie, think tank Carbon Brief) przeanalizowało wyniki listopadowych wyborów prezydenckich pod kątem właśnie polityki klimatycznej. Jeżeli jednak oczyścić je z ideologicznej „mowy trawy” widać, że różnica między prezydentem Trumpem a prezydentką Harris nie polega na starciu zła z dobrem. To raczej konkurencja pomiędzy modelem transformacji ostrzejszej i łagodniejszej. Zielonej terapii szokowej z mocniej (po europejsku) dociśniętym pedałem gazu. Z drogą bardziej wyważoną, stopniową i dającą czas na dostosowania. Także społeczne.

Szkoda, że Europa nie ma takiego wyboru. I że u nas każdy, kto nie chce biec sprintem w kierunku zielonego raju jest zwalczany z zapiekłością wręcz przerażającą. 

Rafał Woś

Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Źródło

No votes yet.
Please wait...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *