Dokąd pędzimy? Jak nie przegapić Życia…

Jak zwykle rano, pędziłem do pracy na złamanie karku. Zręcznie lawirując między kałużami, pospiesznie przemierzałem dziedziniec. Nagle, kątem oka, dostrzegłem dziwny widok, który kazał mi się zatrzymać. W promieniach słońca przebijających się przez zielone wierzchołki drzew, starszy mężczyzna stał spokojnie karmiąc gołębie.

Powolność, spokój i głęboki spokój tej sceny ostro kontrastowały z szaleńczym tempem życia, do którego byłem przyzwyczajony. Ostrożnie podszedłem i przywitałem się. To spotkanie rzuciło światło na wiele myśli, które mnie dręczyły…

Każdego ranka, jeśli zdrowie i pogoda na to pozwalają, Boris Stepanowicz Łaszewicz idzie po mleko i zatrzymuje się po drodze, aby nakarmić gołębie. Urodził się w obwodzie kijowskim 21 kwietnia 1921 roku.

„Przeszedłem przez tak wiele” – wzdycha mój nowy znajomy i zaczyna swoją niespieszną opowieść…
– Kiedy byłem dzieckiem i nastolatkiem, nie miałem czasu na gołębie, tylko praca i praca, i tyle innych rzeczy… Pamiętam kolektywizację – wszystkich zgarniano do kołchozów. Mój ojciec miał trochę własnej ziemi, ale nie chciał dołączyć do kołchozu. Dusili go podatkami, ale nadal go do tego nie zmuszali. W latach 1932-1933 panował głód (gołębie odlatywały, a potem wracały na ziemię). Ludzie umierali, umierali z głodu. Mój wujek miał jeszcze butelkę grochu i schował ją w ulu. Przyszła ekipa „aktywistów”, znalazła i zabrała ostatni groch. Mój wujek umarł. Tak to było. To było straszne, po prostu straszne. Zabierali ci ostatni worek zboża. Przychodzili do domu i dziobali, dziobali, szukali i zabierali wszystko. Mówili, że kułaków okradano z nadwyżek – zabierali biednym ostatnie okruchy, zostawiając ich na śmierć głodową. Ileż niesprawiedliwości widziałem…

Głos Borysa Stepanowicza drżał, jego dłoń ocierała łzę. Gołębie, jakby próbując przerwać smutne wspomnienia, gruchały u jego stóp.
W 1936 roku Stalin wyrwał nas, Polaków, z domów, załadował do wagonów i przywiózł do Kazachstanu. Miałem wtedy 15 lat. Nie zdążyliśmy się nawet zadomowić, gdy w 1941 roku wybuchła wojna. Nie chcieli nas zabrać na front; zostaliśmy zatrzymani jako żołnierze rezerwy. Pracowałem w rolnictwie, jako pomocnik dowódcy brygady traktorów, od świtu do zmierzchu. Wojna się skończyła. Jeszcze przez jakiś czas pracowałem na wsi (mieszkałem w rejonie kellerowskim), doszedłem do wniosku, że mogę podjąć się innej, bardziej wymagającej pracy i w 1958 roku przeprowadziłem się do Kokszetau. Do emerytury pracowałem przy naprawie urządzeń elektrycznych, nawijaniu kotwic na separatory i odkurzacze. Dobrze znałem się na automatycznych mechanizmach podnoszenia.

„Minęło osiemnaście lat, odkąd moja żona zmarła na raka płuc” – westchnął ciężko Boris Stepanowicz. „Teraz mieszkam sam; pomaga mi siostra, a brat przyjeżdża prawie codziennie. Moja córka jest w Niemczech; często dzwoni i pisze. Minęły dwa lata, odkąd lekarze zdiagnozowali u mnie raka jelita grubego. Nie chcą nic robić w szpitalu onkologicznym. Powiedzieli: „Żyj, jak możesz”. Leczę się, wspieram różnymi środkami. Gdy pogoda dopisuje, jeśli mogę, zbieram zioła lecznicze. Nie uważam się za biednego: dostaję emeryturę, mam trochę oszczędności i mnóstwo czasu, ale bez zdrowia nie ma życia. A gołębie… One niosą życie. Życzę wam, młodzi, zdrowia i spokoju”.

Przy pożegnalnym ćwierkaniu ptaków ruszyłem w swoją stronę… Zwolniłem kroku, szedłem i obserwowałem świat wokół siebie: podziwiałem słońce, wdychałem świeże poranne powietrze, lekko wilgotne po nocnym deszczu. Zauważyłem, że kałuże, które do niedawna były dla mnie przeszkodą, odbijają niebo. Ptasie trele pieściły moje uszy. W tych chwilach nie dbałem już o to, czy zdążę do pracy na czas; niepokój zniknął, a spokój zagościł w mojej duszy. Zmienił się mój nastrój, zmienił się tok myślenia…

Często nawigujemy przez życie tak, jakbyśmy planowali żyć wiecznie. Żyjemy tak, jakbyśmy pisali brudnopis szkolnego wypracowania, mając nadzieję, że gdzieś tam czeka na nas lepsze życie. W zgiełku dnia codziennego czasami nie zauważamy i nie doceniamy wszystkich wspaniałych rzeczy, które mamy dzisiaj. Czy cenimy wolność wyboru miejsca zamieszkania? Czy cenimy możliwość wyboru tego, czemu się poświęcić? Czy doceniamy fakt, że mamy chleb i nigdy nie doświadczyliśmy głodu? Czy mamy czas, by obdarzyć uśmiechem i uwagą naszych bliskich? Czy zauważamy, jak rosną nasze dzieci? Jak dbamy o swoje zdrowie? Czy zapominamy o naszych rodzicach? Dokąd biegniemy? Może nadszedł czas, by się zatrzymać i pomyśleć: czy żyję właściwie?

Przypomniały mi się refleksje Stephena Leacocka: „Jestem zdumiony, jak radzimy sobie z życiem. Niemowlę, ledwo mówiące, bełkocze: »Kiedy będę dużym chłopcem…«. I co potem? Duży chłopiec marzy: »Kiedy dorosnę…«. Dorosły bez przerwy powtarza: »Kiedy się ożenię«. Ale kiedy się żeni, jego nastawienie do życia się nie zmienia. Teraz zaczyna bez przerwy mówić o tym, jak przejdzie na emeryturę. W końcu nadchodzi upragniony dzień, przechodzi na emeryturę i co się dzieje? Patrząc wstecz na przebytą drogę, widzi tylko jałową ziemię, po której wieją zimne wiatry – i żadnej żywej istoty wokół. Uświadamia sobie, że nigdy nie miał życia, że je ominął i teraz niczego nie da się zmienić. Zbyt późno uświadamiamy sobie, że sens życia polega na tym, by je przeżyć, ciesząc się każdym dniem i każdą godziną, która jest nam dana”.

No votes yet.
Please wait...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *