Biznes Fakty
Jak karzemy nasze dzieci?
Kiedyś wszystko było proste: kary były narzucane przez moralność społeczną; wychowanie dziecka bez nich wydawało się zupełnie nie do pomyślenia, nienaturalne. Gdyby ktoś 200 lat temu zasugerował, że powinniśmy wychowywać dziecko zgodnie ze współczesnymi zasadami (nie tylko humanistycznymi, ale w niektórych przypadkach nawet zorientowanymi na dziecko), wszyscy dostaliby zawału! Propozycja ta zostałaby przyjęta mniej więcej tak, jak dzisiejsze społeczeństwo postrzega ideę wychowywania dziecka w rodzinie homoseksualnej.
Ale zdarzały się sytuacje, że za niegrzeczne zachowanie otrzymywałeś nie tylko policzek lub pośladek, ale także kije i rózgi…
Jeszcze 100 lat temu (zauważcie, że telefon i samochód już istniały!), powszechnie głoszono: „Dziecko to jednostka? Niech sobie będzie. Zobaczymy, jak dorośnie. Ale póki jest małe, trzeba je wychowywać i wychowywać”. Takie były ówczesne poglądy i koncepcje pedagogiczne (choć od czasu do czasu czytam podobne stwierdzenia i jestem przekonany, że te czasy są głęboko zakorzenione w naszej świadomości – w końcu to wieki doświadczeń).
Jednak we współczesnym społeczeństwie akcenty się przesunęły i dziś, karząc, nie jesteśmy już pewni, czy postępujemy właściwie. Karząc, matki zazwyczaj czują się winne (według badań psychologicznych), a ojcowie czują ulgę: wypełnili swój obowiązek. To również wielowiekowe doświadczenie: przez wieki to ojciec decydował o karach. I je również wykonywał.
Teraz to matki opiekują się dziećmi, wszystkie codzienne obowiązki spoczywają wyłącznie na nich, co oznacza, że odpowiadają również za pracę w policji. Ale psychika nie jest na to gotowa. Jesteśmy więc rozdarte między karaniem – to rani nasze serca (i, psychologicznie rzecz biorąc, to nie jest kobiece zadanie) a niekaraniem – to nonsens, a dziecko dorasta i staje się nie do opanowania. Całe pytanie brzmi, jak karać.
Według badań (dane cytowane w czasopiśmie „Psychologies”, nr 8, 2007), odsetek osób, które karzą surowo i regularnie (około 10%), i tych, które nie karzą wcale (13%), jest w Rosji mniej więcej równy. Pozostałe 80% karze w taki czy inny sposób. Pytanie brzmi, jak dokładnie i jak różnie. W Rosji, w przeciwieństwie do Europy, kary fizyczne są powszechne: klapsy i policzki są tu znacznie częstsze niż kary takie jak „pozbawianie dzieci przyjemności” – zabawek, słodyczy, rozrywki itp. To jest, nawiasem mówiąc, bardziej skuteczne, ale zaczynanie od nich od razu jest oczywiście słabym argumentem za „biciem dzieci”.
A około 2% naszych rodaków może zostać wysłanych do łóżka bez kolacji, w staromodny sposób. Rosja to duży kraj i gdzieś spierają się o to, czy lekki klaps jest akceptowalny, ale na prowincji tradycyjnie szturchnięcie, kopnięcie czy uderzenie w tył głowy nie są nawet uważane za karę. Karą jest tam „lanie”.
Tymczasem konsekwencje rodzicielstwa są dalekosiężne. Niemożliwe jest, aby „bite” dziecko nie było dotknięte takim wychowaniem przez całe życie: po pierwsze, poprzez kompleksy, a po drugie, poprzez sposób, w jaki wychowują własne dzieci. Od dzieciństwa przyswajamy stereotypy i, czy nam się to podoba, czy nie, podświadomie kopiujemy model rodziny i styl wychowania naszych rodziców. Ci, którzy czują się komfortowo w tym stylu, żyją zgodnie z nim. Ci, którzy nie czują się komfortowo, starają się postępować odwrotnie, ale takich osób jest niewielu. Dlatego tradycja „wychowywania od tyłu” trwa od wieków. Fala jest wciąż w powijakach: twoi dziadkowie dostali lanie, a teraz ty dostajesz swoją porcję.
Jednak moi dziadkowie i pradziadkowie żyli w zupełnie innym społeczeństwie, z innymi realiami i inną mentalnością. Dzieci wcześnie wprowadzano w „dorosłe” życie; były w zasadzie „małymi dorosłymi”. I nie było tylko jednego czy dwojga dzieci w rodzinie, jak w dzisiejszym społeczeństwie. Zaledwie 100 lat temu rosyjskie rodziny tradycyjnie miały wiele dzieci: antykoncepcja jako taka nie istniała i wszyscy mieli dzieci. A stosunek do dzieci był zasadniczo inny, co jasno wyraża przysłowie: „Bóg daje, Bóg bierze”. Niektórzy przetrwają, inni nie; niektórzy staną na własnych nogach, inni nie; niektórzy wyrosną na dobrych ludzi, inni nie („w każdej rodzinie jest czarna owca” – nie bez powodu powstało to przysłowie). W związku z tym dzieci nie były tak rozpieszczane jak teraz. Bicie ich, a nawet bicie rózgą, było całkowicie normalne.
Ale teraz żyjemy w innym społeczeństwie i wciąganie w nie starego stylu życia byłoby co najmniej nierozsądne. Dlatego odwoływanie się do tradycji wychowania z rózgą już nie działa. Absolwenci szkół z internatem w Anglii mają doskonałe maniery i znakomite wykształcenie. Ale jednocześnie odsetek alkoholików i nienarodzonych homoseksualistów jest szokująco wysoki: owoce wychowania z rózgą to pozory, ale pod spodem – kaleka dusza. A jednak zdumiewające jest, jak autorytety czasami pociągają nas do odpowiedzialności: skoro klasyczne wykształcenie (Eton-Oxford-Cambridge) oznacza, że jest ono idealne – pod każdym względem.
Cóż, w epoce kamienia łupanego karcili dzieci pałkami – mogli wykorzystać to doświadczenie, więc po co je marnować? A w Sparcie spychali „ułomne” niemowlęta i niesforne dzieci w przepaść – radykalna metoda, bez zbędnych ceregieli.
Tak, nasi przodkowie wynaleźli wiele rzeczy. I w czasach, gdy powstawały, były istotne. Ale właśnie po to istnieje postęp: nie tylko po to, byśmy przesiedli się z wozu do samochodu i przestali kręcić ogonami jak uchwytami czajnika. Postęp musi być również w naszych głowach – w naszym myśleniu, w sposobie budowania relacji. Także z dziećmi.
Dlatego my, jako ludzie cywilizowani, możemy sami w pełni sformułować odpowiedź na pytanie „jak nie należy traktować dziecka?”, kierując się niejako wielowiekowym doświadczeniem.
Ale „jak powinno być” to pytanie bez odpowiedzi: w tej kwestii nie ma uniwersalnych recept… Ile dzieci, tyle podejść, a uniwersalnych recept w wychowaniu po prostu nie ma; tu każdy rozsądny rodzic sam ustala swoją drogę.